Budapeszt jest pięknym miastem. Może nie tak olśniewającym jak Wiedeń, urzekającym jak Barcelona czy romantycznym jak Paryż ale i tak ma swój niepowtarzalny urok. Czemu tam trafiłyśmy? Same nie wiemy, ale na pewno nie żałujemy.

W dość kobiecym składzie ruszyłyśmy w połowie sierpnia podbijać madziarskie tereny, podziwiać piękne widoki i oczywiście pochłaniać kilogramy jedzenia bez cienia wyrzutów sumienia. Tak, i tu jest ten moment, w którym powinnyśmy powiedzieć, że węgierska kuchnia do lekkich nie należy. Jeżeli jesteś osobą z delikatnym żołądkiem, posiadająca obawy przed przybraniem lekkiej, wakacyjnej masy lub co gorsza jesteś wegetarianinem to ta część Europy nie jest dla Ciebie. My jako tako zaryzykowałyśmy z kuchnią tubylców, ale o tym już opowiem w dalszej części. Potraktujcie ten wpis jako przewodnik po miejscach, które warto odwiedzić oraz przysmakach, które warto skosztować.

v.jpg

Nasza gastronomiczna przygoda rozpoczęła się w Street Food Karaván, gdzie pomiędzy kamienicami, w dość ciasnej przestrzeni mieści się wąska alejka z foodtruckami serwującymi różnorodną kuchnię – zarówno tą lokalną jak i mniej. Miejsce przyjazne dla oka, w fajnym klimacie i przeciętnymi cenami.

Skusiłyśmy się na paprykarz w cenie około 25 zł. Całość wg. mnie była dość smaczna (mojej towarzyszce mniej przypadło węgierskie danie do gustu) – fajny smak, dobre mięsko i dużo namokniętego od paprykarzu chleba (ah). Gdyby nie to, że porcja była lekko muląca przez zbyt dużą ilość ziemniaków byłoby naprawdę dobrze.

6.jpg

Zamówiłyśmy również burgera w zestawie (około 25 zł), który z kolei we mnie wywołał mieszane uczucia. Po pierwsze znalazły się tam zimne frytki, które całkowicie zniechęciły do dalszej konsumpcji. Po drugie burger składał się z bułki à la McDonald (z jednej strony jej nienawidzimy, z drugiej lubimy), całkiem nieźle wysmażonego i trochę za mało doprawionego mięsa oraz ubogiej liczby dodatków. Średnio, a wręcz poniżej średniej.

Naszym drugim przystankiem było Gelarto Rosa, czyli malutka lodziarnia w sąsiedztwie Bazyliki św. Stefana, w której dzieją się cuda. Zamawiając lody dostajesz małe, jadalne dzieło sztuki w kształcie róży. Co lepsze, te niesamowite, słodkie porcje nie wychodzą z maszyny, lecz są kształotwane przez sprawne, ludzkie łapki osób tam pracujących (KLIK) . Magia.

7.jpg

8.jpg

Trafiłyśmy tam, aż 2 razy, za każdym razem zamawiając po 3 gałki (około 9 zł porcja), by łącznie spróbować aż 10 smaków: panna cotta z solonym karmelem, truskawka z bzem, biała czekolada z lawendą, mango, melon, pistacja, oreo, trufla, nutella, sorbet malinowy. Lody owocowe były wyborne, ponieważ stwarzały iluzje konsumowania zmrożonego i zmiksowanego owoca. Lawenda była dość nietypową, ciekawą i smaczną propozycją, a panna cotta okazała się być prawdziwą karmelową rozpustą… Jedynym nietrafionym smakiem bylo odziowo oreo, ponieważ mało było smaku oreo w gałce oreo. I co najważniejsze na koniec – te wszystkie lody łączył prawdziwy, naturalny smak i piękna aparycja. No petarda.

gel.jpg

Kolejne odkrycie polecam od razu zapisać w notatniku i odwiedzić podczas swej węgierskiej wycieczki (o boże to było takie dobre…) – Box Donut, czyli królestwo kwadratowych pączków. Smaków co nie miara poczynając od tych mniej słodkich po prawdziwe cukrowe bomby. W menu znajdują się również wytrawne bajgle i pyszną kawa do perfekcyjnej, pączkowej kombinacji. Cena za jednego donuta to zaledwie 390 HUF czyli około 5,5 zł.

9.jpg

10.jpg

11.jpg

Spróbowałyśmy łącznie 5 pączków: z lawendą, z truskawką i bazylią, solonym karmelem, maliną oraz marcepanem. Wszystkie były obłędne tylko opcja z pokebollem była nazbyt „przeciętna”. Każdy pączek oprócz tego, że był miękki i puszysty miał w sobie jeszcze delikatną , budyniową lub dżemową masę. Najbardziej w pamięć zapadła nam truskawka z bazylią – nieziemski smak. Musicie tam pójść!

12.jpg

13.jpg

Hala Targowa jest miejscem, które gości w każdym poradniku turystycznym. I może kiedyś to miejsce miało bardziej „węgierskie” korzenie, lecz w moim odczuciu jest teraz nadto turystyczne. Niemniej jednak warto je odwiedzić, bo jest to piękny budynek z intrygującym wnętrzem.

14.jpg

Naszym najważniejszym celem na Hali Targowej było odnaleźć prawilnego langosza. Gdzieś tam w natłoku setek ludzi i kanciap postawionych wręcz na sobie odnalazłyśmy jedną budkę serwującą węgierskiego fast-fooda do którego wiła się niekończąca się kolejka. Ma towarzyszka wybrała langosza po meksykańsku, ja postawiłam na własną wariancję z serem, śmietaną, pomidorem i rukolą.

15.jpg

Mój placek był naprawdę wyborny – złocisty, lekko chrupiący z zewnątrz i miękki w środku, a dodatki tylko dodawały mu uroku. Mniej szczęścia miała druga z nas, gdyż sos w opcji meksykańskiej był tak słony…że wylądował w śmietniku. Serce się krajana…eh, ale wiecie co? Wydaje mi się, że lepszego langosza znajdziecie gdzieś na mieście aniżeli tutaj.

16.jpg

Na poprawę humoru wybrałyśmy się do jednego z 20 ruin pubów w Budapeszcie. Miejsca te są perfekcyjne przystosowane do długiego przesiadywanie z piwkiem w ręce. Zasiadając w ogródku jednego z nich przenosisz się do wyimaginowanej, ekscentrycznej przestrzeni w odległej, kolorowej krainie.

17.jpg

Ruin Puby na czele z Szimpla Kert obfitują w wiele kraników piwnych, a także drinki, wina i  standardowe przekąski. Co lepsze, ceny rzemieślniczych piw są nader przyjazne – za kufel wiśniowego piwa zapłaciłyśmy 8 zł. Pięknie, musicie tam wpaść.

Przechadzając się ulicami Budapesztu natknięcie się na parę niezbyt atrakcyjnie wyglądających, czerwonych bud z neonem „kolbice”. Moje pierwsze wrażenie było raczej negatywne, po czym zobaczyłam jaki nabytek dzierży pewien Pan w ręce właśnie z tej budki… i od razu wiedziałam, że muszę spróbować kiełbasianych rożków. Dużo mięsa, dużo pieczywa, zero warzyw i zbędnych, zdrowych dodatków – 100% węgierskiego klimatu. Można rzec, że to taki węgierski, kiełbasiany kebab ;>

19.jpg

W chwili podjęcia decyzji o zjedzeniu w Kobe Sausages nie byłyśmy zbytnio głodne, więc zamówiłyśmy dwa kolb-dogi: „Rzym” i „Budapeszt”. Rzym krył w sobie 3 kiełbaski z kurczaka, sałatę, pomidora i spicy mayo, a Budapeszt 3 kiełbaski wiprzowe, jalapeño, ogórek, sos serowy. Jak na prawdziwy, węgierski fast-food oceniamy na 5+. Fajna buła, smaczne kiełbaski, gdzieś w tle majaczące dodatki. W pełni pozytywne zaskoczenie 🙂

21

I na koniec co? PIZZA. A dokładnie Local Korner, czyli miejsce widniejące na pozycji 5 w serwisie TripAdvisor. Co najlepsze, dotarłyśmy do nich dopiero 3 dnia chociaż mieszkałyśmy na tej samej ulicy… Co do pizzerii, sam lokal mieści w sobie zaledwie parę miejsc siedzących i ladę, a w godzinach szczytu kolejka ciągnie się wzdłuż ulicy. Chłopaki próbują sprzedawać pizzę na kawałki ale zazwyczaj im nie wychodzi ze względu na niemalejącą liczbę bonów na stole… Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze otwarta kuchnia, gdzie przy akompaniamencie wygłodniałego żołądka możesz podziwiać jak tworzy się twoja pizza.

23.jpg

Menu jako tako nie istnieje – na wejściu dostajesz kartkę i zaznaczasz kolejno: rozmiar, ciasto (zwykłe/pełnoziarniste), bazę, dodatki (5 w cenie), extra dodatki (płatne) i gotowe! Mała pizza, na zwykłym cieście z 5 dodatkami to koszt około 25 zł, duża ok. 35 zł.

Jadłyśmy dwa razy, w dwóch rozmiarach, na dwóch ciastach i za każdym razem było fantastycznie – pyszne, cienkie ciasto i świeże dodatki, których nie oszczędzają. Prawdziwa włoska pizza prawie w sercu Budapesztu. A do tego miła i pomocna obsługa zapadająca na dłużej w pamięci. Do takich miejsc chętnie się wraca.

25.jpg

26.jpg

I tu jest koniec naszej węgierskiej podróży. Nie sądziłyśmy, że odnajdziemy w Budapeszcie smaczne jedzenie, a jednak pozytywnie się rozczarowałyśmy. Duża rolę odegrały naprawdę niskie ceny, które czynią Państwo Węgierskie bardzo przystępnym dla polaków. Miejsca, które opisałam zapadły nam w pamięć lub po prostu mają „coś” w sobie i polecam je odwiedzić podczas swych madziarskich wojaży. Tyle ode mnie, dzięki!

P.S. niebawem pojawi się wpis na temat jeszcze jednego, węgierskiego lokalu – stay tuned! 🙂

Tags:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *